Zimy nie było, przynajmniej nie we Wrocławiu. Parę dni mrozu, kilka dni z błyskawicznie topiącym się śniegiem - to nie jest to co lubię. Gdzie się podziały te mrozy po -20 stopni, przy których wyjście na trening wymaga założenie na siebie czegoś cieplejszego niż najlichsze rajtki i zarzucenia na koszulkę biegową bluzy. Mam bluzę do biegania, w której nigdy nie biegałem, czy to nie jest dziwne? Tak więc znowu szukałem zimy, i jej resztki znaleźliśmy dziś na Ślęży. Nie pojechaliśmy, jak planowałem, do Wałbrzycha, ale na szybki wypad na Ślężę. Ale tu jest miejsce na małą dygresję.
Tarta, takie kruche ciast, słodkie lub słone, w wersji słonej jadłem ją pierwszy raz dopiero dwa tygodnie temu, i słono też kosztowała w
Cafe Camelot w okolicach krakowskiego rynku. Tak więc po głowie chodziła mi myśl, że ja takie cuś sobie upiekę, szczególnie że Kilian Jornet gdzieś w "Biec albo umrzeć" zachwalał ją jako dobre źródło energii. I w ten sposób wczoraj wieczorem powstała moja pierwsza tarta, z tym że od razu poszedłem na całość i zrobiłem ciasta na jakieś 3 tarty - siedzą w zamrażarce.
Problem zaczął się gdy uświadomiłem sobie, że nie posiadam formy do tarty - użyłem tortownicy.
Całość nie wyszła idealnie z racji na kształt tortownicy, który utrudniał wyłożenie w jednym kawałku tarty na talerz - ale reszta procesu się udała.