sobota, 20 lutego 2016

IceBug Winter Trail

Sobotni Icebug Winter Trail to już właściwie trzeci start w tym roku, licząc jednego parkruna. Właściwie nie miałem go w planach, ale ulotkę reklamową znalazłem w pakiecie startowym na GZMŚ. I się zapisałem, z jeszcze nie najdroższym startowym. Połakomiłem się na bidon, pseudo-buff i pokrowiec termiczny, oraz gwarantowaną zimową aurę. Do Nowego Targu docieram autobusem, potem już na miejsce startu idę pieszo, bo komunikacja nie rozpieszcza częstością kursów. Trochę ponad 5km marszu mnie nie osłabi. Po drodze spotykam Alberta z Białogardu(Zachodniopomorskie), który na start biegnie. Zatrzymuję go, coby się chłopak nie zmęczył. Jak się okazuje, jest w podobnej formie co i ja, co się potwierdzi na biegu. W biurze zawodów już sporo osób, bo nie przybyliśmy jakoś specjalnie wcześnie. Ale na luzie wszystko załatwiam, nawet pobyt w toalecie. Organizatorzy zapowiadają śliską trasę i trudne warunki, no ale skąd ja znam tą gadkę, zawsze wszyscy straszą. Teoretycznie trzeba mieć przy sobie obowiązkowo gwizdek, NRCtkę. Mam te akcesoria, ale nikt tego nie sprawdza, bo i po co mi to na tak krótkim biegu i to jeszcze w dość korzystnych warunkach. Swoją drogą pod tą okoliczność kupiłem gwizdek, fajna sprawa, może mi się przyda. Wspominałem, że jest ciepło? Na pewno powyżej zera. Standardowo ubieram się w termoaktyw i megacienką kanarkową"kurtkę" z Decathlona. Plus cienkie legginsy, polarkowe rękawiczki i nowy, ajsbugowy erzac buffa. Ale ten pseudo-buff to niestety najgorszy tego typu produkt, jaki dostał się w moje wymagające łapki, ale że zapomniałem swojego, to musi mi wystarczyć. Ok, kieruję się na start, spotykam Andrzeja, Emila i Grzegorza, reprezentację Dolnego Śląska.






Bieg zaczynam mniej więcej w tempie Emila, niby się dziś nie ścigamy, ale idziemy na początku ostro. Początkowe kilometry to asfalt, raczej pod górę. Dalej zaczyna się już ośnieżona, ale szeroka i wydeptana leśna droga, która powoli zaczyna piąć się w górę. Przechodzę do marszu, czuje że za szybko zacząłem. Podejście trwa krótko, zaczynamy zbiegać w momencie odłączenia się trasy biegu na 11km. Zbieg szeroką drogą, jednak dosyć ślisko. Momentami też mało co widzę, okulary mi zaparowują, poza tym po rozpięciu kurtki jestem zmuszony schować do kieszeni numer startowy, który bardzo chce odpaść. Nagle koniec zbiegu, zaczyna się podejście aż do schroniska pod Turbaczem, szczyt omijamy. Na tym odcinku gubię z oczu Emila. Podejście dosyć łagodne, większość czasu da się biec. Przed schroniskiem udaje mi się wyprzedzić Emila i sporo innych osób. Kubeczek herbaty i izotonika na punkcie, kostką czekolady i zbiegamy, mijając zawodników jeszcze zmierzających pod górę. Zbiegam dość szybko, do momentu gdy natrafiam na kamienie przykryte roztopionym śniegiem, już przy końcu zbiegu. W międzyczasie przeganiam Alberta, który już sobie przestał radzić w szosówkach. Dobiega do strumyka, moczę buta i zaczyna się podejście, którego się tu nie spodziewałem, ponieważ nie ogladałem dokładnie profilu trasy. Kilka osób mnie wyprzedza, w tym Emil. Podejście jest krótkie, zaraz widzę wyciąg i metę, wywalam się na lodzie, kibice kierują mnie do siatki rozgraniczającej stok. Dziwnie biegnie się te ostatnie metry, po twardym, zbitym śniegu. Wreszcie meta, wbiegam na nią jako 46 osoba.






Ok, dostaje plastikowy badziewny medal z żuczkiem, biorę wodę i idę po pyszną kiełbasę z grilla. Zostaję jeszcze na losowaniu nagród i dekoracji, ale fantów jest mało i odjeżdża z niczym.
 Było sympatycznie, zobaczyłem czego mi brak w biegach górskich - siły i techniki na trudniejszych zbiegach. Mam nadzieję popracować nad tymi elementami przed kolejnymi zawodami, którymi chyba będzie dopiero Sudecka Setką, o ile nie znajdę czegoś wcześniej w przystępnej cenie.