Start, i zaczynam się przeciskać do przodu. Zaczynamy od podbiegu, jak na razie znam trasę, kilka razy zbiegałem tym szlakiem. Zauważam, że sporo biegaczy których wyprzedzam dyszy na tym lekkim podbiegu, widać nie tylko ja za szybko startuję. Maratończycy biegną razem z "połówkowiczami"(którzy mają do zrobienia 24km, i to po cięższej części trasy), dlatego też nie rwę tempa i spokojnie posuwam się do przodu.
Gdzieś na początku :) |
Oczywiście, zagrzewam się po paru kilometrach i ściągam buffa, a tu nagle zbiegamy ze szlaku, sam już nie wiem gdzie jestem, za bardzo skoncentrowany jestem na biegu i nie myślę za bardzo o topografii.
Biegniemy po jakichś zwalonych konarach, kamieniach, prawdziwy tor przeszkód, nie da się nikogo wyprzedzić i za mną ustawia się kolejka biegaczy, i tak do Skalnej Perci i Olbrzymków, a właściwie do samego szczytu Ślęży jestem blokowany i nie mogę przyśpieszyć - możliwe, że to jest z korzyścią dla mnie. Ok, zbiegam ze schodków prowadzących do kościoła i zaczyna się mój najulubieńszy na świecie zbieg - żółty szlak do Tąpadeł, autostrada Ślężańska. W końcu czuję że żyję, czuję się całkowicie u siebie, wyprzedzam paru zawodników, w tym dużo lepszego od siebie Grzesia.
Na szlaku spora warstwa świeżego puchu, umożliwia to zbieg na pełnej mocy i dość wysokim tempie, niestety trwa to tylko do Polany z Dębami, gdzie odbijamy w lewo i biegniemy w dół Traktem Bolka. Docieram do Rozdroża Holteia i nawracam na Tąpadła, cały czas w dół. Na przełęczy punkt żywieniowy, na nim Ala której w pośpiechu nie zauważam, łapię colę i żelki, wyprzedzam tych, którzy postanowili wchłonąć trochę więcej. I zaskoczenie, trasa poprowadzona poza ścieżką, między drzewami, mi się tam biegnie dosyć ciężko. Dalej trasa prowadzi już w miarę płasko aż do Schroniska pod Wieżycą.
Na płaskim odcinku tracę, doganiają mnie finiszujący połówkowicze i Grzesiek, który myśli że ja też robię krótszy dystans. Wyprowadzam go z błędu, przyśpieszam i jego tempem docieram do startu/mety.
Po drodze wyprzedzamy zgaszonego już Adriana, który nawet nie odpowiada na nasze zaczepki, idąc już na metę.
Z Grześkiem przed pierwszą pętlą, w tle Adrian jeszcze chyba biegnie :) |
Na końcu pętli Grzesiek mi ucieka, bo nie staje na punkcie, a ja wypijam izotonik, daję się wyprzedzić paru zawodnikom i atakuję PODEJŚCIE na Wieżycę. Tutaj przychodzi zwątpienie, widzę jak chłopaki mi uciekają, wyglądają jakby ich ta stromizna nie ruszała, sporo tracę na tym podejściu. Zaraz po zejściu z Wieżycy odbijam w lewo, długi, łagodny, męczący zbieg, gdzieś w oddali majaczą mi jakieś sylwetki, widoczność słaba. Zakładam buffa na zmrożoną głowę, przedtem ściągam z włosów sople. Od razu cieplej.
Wyprzedza mnie jeszcze jeden zawodnik, i to na zbiegu. Mam już dość, zaczynam czuć nieprzyjemne mrowienie w udach, co mi podpowiada, że do skurczu jeden krok. Chyba zwalniam, koncentruję wszystkie myśli na tym, by odpowiednio, delikatnie używać mięśni. I tak już będzie do końca biegu.
Z radością wpadam na Tąpadła, wyprzedzam paru zawodników marudzących na punkcie, samemu wypijając łyk izotonika. Jednak treningi w Masywie Ślęży i robienie po 30-35km prawie bez jedzenia i na pół litra wody się sprawdza w praniu. A zatrzymywać na dłużej się nie mogę, bo mięśnie ostygną i już całkiem stracę chęć do poruszania się. Teraz trasa prowadzi po wschodnim zboczu Ślęży. Mijam turystę - kibica, krzyczy, że jestem jedenasty ze stratą 15 minut do pierwszego (Sobas nieźle popyla, sobie myślę).
Dla mnie jest to zaskoczenie, przecież ja się ledwo turlam do przodu, pod górę podchodzę albo powolutku wbiegam, początek biegu był oczywiście jak dla mnie za szybki. Ale od teraz mam banana na twarzy, przynajmniej kilka minut, przestałem zajmować się możliwymi skurczami, a zacząłem się zastanawiać jak wyprzedzić tych kolesi z przodu, bo już ich zaczynałem widzieć. Mijam jednego, drugiego, nurtuje mnie jak daleko przede mną znajduje się Grzesiek, fajnie by było go chociaż zobaczyć. Gdzieś w okolicach 36km, na zbiegu w dół, zauważam Grzesia. Powoli go gonię i na 40km wyprzedzam, okazuje się że ma problemy z mięśniami.
Duże problemy, no ale on jest chyba największym twardzielem jakiego znam, da sobie radę :) .
Za to moje problemy zbliżają się do nieubłaganie. Uda dziwnie wibrują, a tu zaczyna się ostatni podbieg, dobrze mi znany czerwony szlak. Idę, wyprzedza mnie miejscowy zawodnik.
Ok, w końcu zbieg i ostatnia prosta, na lekko pochyłym trakcie tracę przyczepność i padam jak długi na rozciumkany śnieg.
Przez chwilę myślę że to koniec, 300m przed metą a ja nie mogę ruszyć się z miejsca, dwóch chłopaków zwalnia i pyta się czy wszystko ok. "Tak tak, dam sobie radę"- odpowiadam.
Skurcz spowodowany nagłym mocnym napięciem mięśni łapie mnie chyba wszędzie, w każdej partii mięśni. Nie wiem jak, ale wstaje, i śmiesznym truchcikiem kuśtykam do mety, wyprzedzając jeszcze "miłosiernych Samarytan".
Moje przetrzebione włosy w pełnej krasie |
Z Emilem i Grześkiem na podium (paskudnie wyszedłem, wiem) |