piątek, 29 kwietnia 2016

Run with the wolves



W piątek 10.10.2014 po południu razem z Czarkiem wsiedliśmy w pociąg do Międzylesia. Pogoda jak na październik ciepła i sucha. W Międzylesiu byliśmy po zmroku, a plan był taki by jeszcze trochę ponapierać, zanim rozbijemy namiot. Napieranie nie odbywało się jednak w szybkim tempie, a to z uwagi na plecaki, które ważyły po około 10 kg. Otaczająca nas ciemność też nie ułatwiała sprawy. A plecaki miały prawo być ciężkie, mieliśmy w nich zapas wody na kilka godzin, i wiktuały, które miały nam starczyć aż do niedzielnego popołudnia.

Niebieski szlak z Międzylesia pod Śnieżnik chyba nie jest często uczęszczany, czego jednak nie mogliśmy wiedzieć z całą pewnością, gdyż niewielu turystów podróżuje nocą, jednak my z powodu braku czasu i wybujałych wymagań co do długości trasy byliśmy do tego zmuszeni. Początkowo szlak biegł przez pola, by wbić się w końcu w las. W wiosce Jodłów pierwszy raz pomyliliśmy lekko drogę, korzystając z pomocy autochtona (pan był niesamowicie zdziwiony naszym pojawieniem się, ostrzegając, iż szlak jest kiepsko oznaczony) w jej odnalezieniu. W niedługim czasie, przy wyjściu z wioski, prawdopodobnie spotkaliśmy wilka. Zwierzę stało spokojnie i przyglądało się nam. W pośpiechu oddaliliśmy się. Tak, wilki występują w tej okolicy, jak dowiedzieliśmy się telefonicznie od znajomego.

Dalej obyło się bez niespodzianek, spaliśmy między Małym Śnieżnikiem(1337), a schroniskiem na Śnieżniku, na polance wolnej od borowinek, gdzie przybyliśmy o 22, po drodze napawając się prawie-pełnią, gwiazdami i zachmurzonymi widokami dolinek.


Tu kiedyś stał namiot
W sobotę wstaliśmy o 6:30, 7:15 byliśmy w trasie, ergo - przegapiliśmy wschód słońca na Śnieżnika. Po drodze spotykamy kilka osób już schodzących ze Śnieżnika(1425) - prawdopodobnie turystów, którzy spali w schronisku. Na szczycie spotykamy już tylko jedną Czeszkę z psem.
Czarek po czeskiej stronie Śnieżnika

 Widoki nie są oszałamiające - zachmurzenie duże. Zbiegamy w dół czerwonym szlakiem, już na czeską stronę, po drodze ładując butelki wodą ze źródła Morawy.
Pramen řeky Moravy


Rustykalny czeski krajobraz 

Dobiegamy do niebieskiego szlaku i wybiegamy z lasu - ukazuje nam się bajkowy widok na wioskę i wzgórza, wszystko pokryte delikatną mgiełką.
Upiorne krowy o dziwnym umaszczeniu
Trochę bliżej za to szlak przecina pastwisko z dziesiątkami brązowych krów, ogrodzone elektrycznym pastuchem, od którego obydwaj ucierpieliśmy.



Nasze źródło energii



W otoczeniu wiejskiego krajobrazu dobiegamy do Starego Miasta, dalej kierując się na Brannę bardzo mało uczęszczanym szlakiem, ledwo widocznym. W Starym Mieście trochę się gubimy, nie pomaga kontakt z Czechami, z którymi nie potrafimy się dogadać.

Z Brannej ruszamy dalej żółtym szlakiem. Mijamy jakiś szemrany wiadukt.
Wiadukt kolejowy, dość ciekawy rok produkcji
Potem leśne, długie podejście na Vozkę (po polsku - Woźnicę, 1377m). Tam spotykamy trochę więcej turystów oraz duże ilości mgły naraz.
Skały, mgła, cisza





Uzupełniamy też zapasy wody w potoku Huciva.




Czyżby kogoś suszyło?


W końcu trochę dłuższy zbieg, jeszcze tylko podchodzimy przez Cervoną Horę(1333) i czerwonym szlakiem zbiegamy aż do Cervonohorskiego sedla(1013) - ośrodka narciarskiego, Czarek przypomina sobie że tam był. Teraz znowu długie podejście do schroniska Svycarna, po drodze mijamy bokiem kilka szczytów, między innymi Mały Jezernik(1208), i spotykamy turystów, oraz robotników kładących na szlaku drewniany chodnik. Ze Svycarny na Pradziada (1492) już niedaleko i cała droga asfaltem.

Popularne schronisko Svycarna



Niestety, widoków lepszych nie było ze względu na chmury, ledwo zrobiłem na szczycie zdjęcie wieży (najwyższy punkt stały w Sudetach - tj. najwyższe miejsce, niekoniecznie naturalne).
Dziady z Pradziadem


Na Pradziadzie i w drodze na niego mnóstwo Polaków, może nawet więcej niż Czechów. Wracamy do Svycarny i szlakiem żółtym ruszamy na północ, w kierunku Polski. Mijamy szczyt Mały Ded (1368) i długi zbieg do Videlskiego sedla(930).



Z Pradziada została sama wieża, widok z okolic Videlskiego sedla

Dalej poruszamy się już w dzikim terenie, z szybko zachodzącym słońcem. Po ciemku idziemy tylko półtorej godziny, o 20 rozbijamy się na rozstajach koło Opavskiej loveckiej chaty, zaraz koło kupki buraków cukrowych. Jemy i smacznie zasypiamy, by o godzinie 01:14 zostać brutalnie obudzonymi przez ryk silnika ciężarówki. Ktoś przyjechał i zaczął ładować buraki na pakę. Trwało to kwadrans i osobnik odjechał. Ciekawe co sobie pomyślał widząc namiot?
To chyba są buraki cukrowe

W niedzielę wstajemy leniwie o 6:40, 7:30 ruszamy w trasę. Bardzo powoli ruszamy, ponieważ nam się nie śpieszy, poza tym nie mamy siły. Dla mnie każdy krok wiąże się z bólem, miałem okropnego bąbla na pięcie. Buty były od kilkunastu godzin mokre, to pewnie od tego. Zmierzamy skrajem bagna-torfowiska-rezerwatu do pobliskiego Rejviza, wioski o turystycznym charakterze.
Kościół Jména Panny Marie z 1808
Tam postanawiamy nie iść najkrótszą trasą do Głuchołaz, ale po drodze zaliczyć Biskupią Kopę, co było skutkiem zauważenia znaku wskazującego kierunek na tą górę. Tak więc ruszyliśmy po drodze mijając skansen kopalni złota i urokliwą, nadgraniczną miejscowość Zlote Hory.
Dawna kopalnia złota
Ładnie u tych Czechów - Złote Hory

Stamtąd ostre podejście na Biskupią Kopę(890), mało uczęszczane. Jesteśmy już skasowani i umęczeni upałem. Na szczycie masa Polaków i znajoma gwiazda biegania z Wrocławia.
Przed wejściem na wieżę widokową na Biskupiej Kopie


Wieża bramy głównej z XIV w.


Zlatujemy czerwonym szlakiem(i nie tylko) do Głuchołaz i pierwsze kroki kierujemy do Biedronki, gdzie uzupełniamy kalorie. Całą podróż udało nam się odbyć bez pobycie w sklepie. Niestety, także bez kąpieli, o czym przekonali się ludzie w autobusie, nie doceniając naszego świeżego górskiego zapachu i przesiadając się jak najdalej od nas.




Polecam stronkę na której mam zaznaczoną trasę -http://mapy.cz/s/dv3g