sobota, 2 kwietnia 2016

Wielkosobotnie rowerowanie


   Dawno już nie byłem w górach, i nie wiem kiedy będę, ale mocno ciągnie mnie w moje ulubione Bieszczady. Co prawda byłem tam tylko raz, nawet przez niecały czerwcowy tydzień w 2013 roku, ale urzekły mnie pięknem i świeżością połonin (banał), a także dzikością i ponurym pięknem Worka bieszczadzkiego. Na pewno na pozytywne wrażenie miała też wpływ pogoda - było zimno i padało. Bywały dni że nie widzieliśmy żadnych turystów oraz byliśmy jedynymi gośćmi w schronisku. Nie poznałem jeszcze Bieszczad pełnych turystów, może wtedy straciłyby swój urok jak Tatry latem? Nie wiem, ale chciałbym się przekonać. Niestety, góry te są niedostępne i ciężko mi jest jakoś w nie dotrzeć, to nie jest dla mnie jak weekendowy wyjazd w Tatry czy Masyw Śnieżnika. Zresztą, taki wyjazd też nie jest prosty.
Góry, poza radością i zmianą perspektywy, potrafią też niestety osłabić układ odpornościowy. I tak chyba było po moim powrocie z Beskidu Wyspowego. Złapałem jakiegoś wirusa i przez tydzień byłem wyłączony z treningów i pozbawiony nawet ochoty na myślenie o bieganiu. Takie uczucie niemocy potrafi odebrać chęć do życia i treningu, nastawia mnie na leniwe tory. I chyba słusznie, bo mógłbym sobie chyba tylko zaszkodzić dodatkowym wysiłkiem. Na szczęście już w Wielką sobotę byłem w stanie podjąć jakąś aktywność i mój wybór padł na rower.



Rower należący do mojej mamy, jazda na nim nijak ma się do mojego roweru miejskiego, którym śmigam po okolicach Wrocławia. Który to miejski rower nijak ma się do kolarzówek, którymi wyprzedzają mnie na trasie wyczynowi, i nie tylko cykliści. Swoją drogą szacunek dla kolarzy, sport jest niesamowicie wymagający czasowo, ja bym nie dał rady. 
Zawsze jazda na tym rowerze była dla mnie wymagająca, a brak przerzutek, małe rozmiary i niewygodne siodełko szczególnie doskwierały. Ale luksus wyjazdu z domu moich rodziców prosto na mało ruchliwe drogi, zamiast na znienawidzone miejskie piekiełko, jest nie do ocenienia. Niestety, w podróż udałem się dopiero po 13, wcześniej sadziłem brzozy i oglądałem telewizję, luksus na co dzień mi niedostępny. Dlatego też nie zrealizowałem planu dotarcia do miejscowości Złoty Potok. Ale i tak było spoko, ale powoli. Nie potrafiłem rozpędzić się na tym rowerze, a każdy podjazd był próbą wytrzymałości moich ud i łańcucha. Trasa nie była najciekawszą, całość ratowały przejazdy przez Wartę i widok wzgórz na południu. Co do wzgórz, Radomsko jest położone w mezoregionie geograficznym Wzgórza Radomszczańskie, a większa część mojej trasy przebiegała przez Nieckę Włoszczowską. Było dosyć płasko, niekiedy lekki podjazd. Teren monotonny, po kilkukilometrowym odcinku przez las, po przejechaniu na lewy brzeg Warty zaczęły się pola. 


Prawie płaski horyzont, prosta droga z niewielkim ruchem samochodowym, jestem już w województwie Śląskim. I tak sobie powoli jadę przez pola i wsie. Powoli, bo wolniej niż Google maps pokazuje. Widocznie ichniejsi programiści poza klepaniem kodu zajmują się też jazdą na rowerze, za to powoli chodzą. I nagle widać pas wzgórz przede mną - zaczyna się Wyżyna Częstochowska. 


Wyjeżdżam do miejscowości Mokrzesz i zaczyna się podjazd, za nim drugi pod wzgórze z wiatrakiem, tam nie daję rady i schodzę z roweru. Potem fajny zjazd do wsi Żuraw, gdzie postanawiam o rozpoczęciu powrotu do domu, ale przez Mstów, wydaje mi się, że ominę podjazd. Niestety, trafiam na jeszcze cięższy, prowadzę rower, i fajny zjazd droga wojewódzką do Mstowa, który znajduje się już w mezoregionie Obniżenie Górnej Warty.


                                                    
Z  Mstowa jadę już prosto do Radomska, dojeżdżamy o zmroku, wszystko zajęło mi prawie 5 godzin, a przyjechałem zaledwie 78 km. Nogi w porządku, nie ma "zakwasów", czyli forma na rower nie jest najgorsza.